Wyd. Otwarte, 2017
Ilość stron : 350
Tłumaczenie :Mateusz Borowski
Rzadko decyduję się na kupno popularnych tytułów. Mój gust czytelniczy odbiega od list bestsellerów czy opinii użytkowników portali internetowych. Tym razem jednak skusiłam się zachęcona entuzjastycznym przyjęciem czytelników oraz, nie przeczę, urokliwą okładką. Niestety, powinnam była posłuchać intuicji... Do książki tej musiałam zrobić dwa podejścia, pierwsze wrażenie: okropnie ckliwy i płaczliwy ton wypowiedzi... Po kilku rozdziałach poddałam się. Miesiąc później postanowiłam dać jej kolejną szansę.
Główni bohaterowie: Lucy i Gabriel poznali się w dniu ataku terrorystycznego na wieże World Trade Center. Ten dzień połączył parę na zawsze, choć związali się ze sobą dużo później. Uczucie, jakim do siebie zapałali można momentami nazwać obsesją, ogromną fascynacją, głównie fizyczną. Związek rozwijał się szybko, życie obfitowało w magiczne momenty. W międzyczasie nasza para skończyła studia i rozpoczęła pierwszą pracę. Wszystko toczyło się słodko i cukierkowo do momentu, gdy Gabe zdecydował się rozwijać swoją pasję do fotografowania również na gruncie zawodowym, co wiązało się z wyjazdem z Nowego Jorku. Za pracą przeniósł się na drugi koniec globu... Jak możemy się spodziewać, wcześniejsza euforia uczuć Lucy przerodziła się w rozpacz i załamanie...
Opowieść poznajemy z punktu widzenia Lucy. Narracja jest formą wypowiedzi skierowaną do Gabriela. Kobieta opowiada o pierwszym spotkaniu, o uczuciach w trakcie trwania związku, o radzeniu sobie po odejściu ukochanego. Generalnie opowieść toczy się chronologicznie, tylko momentami autorka wrzuca zdania dotyczące przyszłości, co miało prawdopodobnie na celu zaintrygowanć czytelnika. No cóż, mnie nie zaintrygowało... Powodowało raczej pytania w stylu "o co tu w ogóle chodzi" ? Bo i do końca nie wiadomo, jaki cel ma opowieść Lucy... I nie, w tym przypadku nie jest to plusem. Zaletą jest za to szybkość czytania. Rozdziały są krótkie, kartki znikają w zadziwiającym, jak na tak nieszczególnie udaną pozycję tempie. Sposób prowadzenia narracji, jak i główna bohaterka nie przemówiły do mnie kompletnie. Kilka scen miłosnych, praktycznie jednakowych ("jej plecy wygięły się w łuk " to ich obowiązkowy element) także na słabym poziomie. Odnoszę wrażenie, że w ostatnim czasie umieszczanie scen łóżkowych w powieściach jest modne, poczytne, być może Santopolo próbowała się w ten trend wpasować. Na szczęście nie przesadziła z ilością tych "perełek". Za największą zaletę dzisiejszej powieści mogę uznać zakończenie. Spodziewałam się happy endu, lecz mile się zaskoczyłam.
"Światło, które utraciliśmy" to typowy wyciskacz łez, pełen sztampowych mądrości. Powieść średnio udana, aczkolwiek nie taka znowu najgorsza. Być może po prostu oczekiwałam za dużo. Nie powiem Wam : darujcie sobie, można ją spokojnie potraktować jako rozrywkę po ciężkim dniu. Nie jest jednak na tyle dobra, by wracać do niej myślami. Po kilku dniach fabuła rozpływa się w mgle niepamięci, pozostaje jedynie słodko - mdły posmak ;) Miałam nadzieję na historię w tonie "Zanim się pojawiłeś" Moyes, który również jest wyciskaczem łez, przedstawia jednak ciekawy dylemat moralny, który zostaje nam w pamięci na długo. Niestety Moyes bije na głowę Santopolo lekkością i stylem pisania. Ciekawa jestem, czy Wasze wrażenia są podobne do moich, czy jednak należycie do grona entuzjastów "Światła, które utraciliśmy" :)

Komentarze
Prześlij komentarz